Kto mnie zna nieco dłużej, wie, że słowo „niedasię” działa na mnie jak płachta na byka. I co jak co, i kto jak kto, ale ja to udowodnie, że się da. Niekoniecznie zawsze perfekcyjnie, niekoniecznie szybko, ale z wizją tego, że to jest możliwe – udawało się. Tfu! Robiło się! Niezależnie czy wymagało to drabiny, kombinerek, powerpointa, zabawy słowem czy uroku osobistego.
Pływamy w ocenie komunikowania o efektywności, o działaniu, o osiąganiu celów, o przekraczaniu własnych słabości. „Nie czekaj!”, „Jutro będzie za późno”, „Dziesiątki tysięcy, które mogłeś zarobić na setkach swoich klientów, przepadają z każdym dniem”…
Przytłacza. Zobojętnia i zapewnia huśtawkę optymizmu i niemocy. I tak oto z połaczenia tego wszystkiego pojawiają się Niedasie (tak wiem, zapachniało Kapitanem Planetą) I te Niedasie chłoną jak gąbka te wszystkie lekcje, dobre rady, dziesiątki webinarów, blogów, szkoleń i zastygają.
A ciekawe, te Niedasie, one często wiedzą, jak coś zrobić ale wciskają na siebie czapkę niewidkę i plączą dłonie, bojąc się wykonać pierwszy ruch. I czekają, z torbą wypchaną marzeniami, nie dając sobie szansy sprawdzenia samych siebie. Własnych możliwości. A bywa, że mają ich krocie.
Jak wyjść z bycia Niedasiem?
- Weź głęboki oddech – od wszystkiego!
- Rozpisz, choćby w nieładzie wszystko co chodzi Ci po głowie.
- Zaznacz to co jesteś w stanie zrobić, uporać się sam oraz to, do czego będzie Ci potrzebne wsparcie – psychologiczne, merytoryczne, inspiracyjne, prawne etc.
- Werbalizuj!
- I nie bój się prosić o pomoc.
Znacie takich Niedasiów? A może sami macie takie Niedasiowe dni (ja mam, i mimo, że ich nie lubię, przyjmuję z kocykiem i racjonalizuję herbatą).